Minęło 5 lat od kiedy Jadzia jest z nami. Mam wrażenie, że przez palce te lata mi przeciekły. Za szybko! Zdecydowanie za szybko minęły! Pamiętam każdy uśmiech, każdą przygodę i każdy wyraz twarzy Jadzi. Pamiętam jej pierwsze słowa, miny, gesty oraz kroki. Pamiętam pierwsze próby stawiania swoich granic. Nie żałuje żadnej chwili, którą z nią spędziłam. Nie żałuje żadnej sekundy z naszego wspólnego życia. Jestem wdzięczna wręcz, że mogłam uczestniczyć w jej pierwszych razach...
To był wtorkowy poranek. Taki sam jak inne poranki w tamtym czasie. NieMąż wstał rano i nie budząc mnie wyszedł do pracy. Ja, tak jak i w każdy inny dzień spałam do jedenastej. Zjadłam śniadanie, oglądałam telewizję i miałam wrażenie... że dostanę miesiączki. Nie przejmowałam się tym bo każdy mówił mi, że jak się ZACZNIE to będę wiedziała. Chodziłam po mieszkaniu, kładłam się na łóżku wypinałam tyłek do tyłu i zasypiałam. Kiedy NieMąż wrócił wieczorem zastał mnie pod prysznicem polewającą brzuch ciepłą wodą. Ja oczywiście upierałam się, że jest ok (pomimo terminu 10.03.2009). Po kilku chwilach proszenia ażeby udać się do szpitala, zgodziłam się. Pomyślałam sobie, że będzie spokojniejszy jadąc dalej do pracy jak przebada mnie lekarz. Oczywiste (wtedy) było dla mnie to, że trzeba się przygotować do wizyty. Wzięłam prysznic, umyłam włosy oraz ogoliłam się. Po wytarciu nakremowałam się. Wysuszyłam i ułożyłam włosy (tak ciągle pobolewał mnie brzuch). Ubrałam się i wyszliśmy. Kiedy dojechaliśmy do szpitala ból się nasilił. Czekając na lekarza kręciłam biodrami, kucałam i oparta o cokolwiek wypinałam tyłek do tyłu. Pomagało gdyż ból ustępował. Po jakiś 40min czekania zostaliśmy poproszeni do gabinetu. Lekarz dokładnie mnie przebadał i stwierdził, że TO JUŻ. Niestety nie może przyjąć mnie na oddział gdyż ma komplet pacjentów, a że wody mi nie odeszły to poprosił o wybranie innego szpitala, do którego pojadę. Po co? Ano po to żeby zadzwonić tam i powiedzieć, że jadę ja- kobieta rodząca z rozwarciem na 3 palce (chodziłam tak od 7miesiąca więc luzik). Kiedy wsiedliśmy do auta wiedzieliśmy jedno- trzeba pojechać po psa i zawieść go do mamy! Tak, nie dziwcie się mi. W domu był pies, który musiał być wyprowadzony na wieczorny spacer oraz poranną toaletę. Tak jak się pewnie domyślacie wróciliśmy do domu po psa, koszyk jego, jedzenie i zabawkę. Przy okazji wzięłam torbę do porodu. Pojechaliśmy do mamy i zostawiliśmy psa. Kiedy byliśmy przed wjazdem do szpitala poczułam... hmm... jakby coś we mnie pękło.Jakbym miała balonik wewnątrz, który pękł. Poprosiłam więc aby NieMąż się zatrzymał bo chyba odeszły mi wody. I wiecie co? Zatrzymał się! Wyszłam z auta i wtedy poczułam jak moje spodnie zaczynają być mokre. Odeszły mi wody. Oszczędziłam foteli samochodowych i zalałam ulice. Powiedziałam NieMężowi żeby pojechał zaparkować, ja dojdę i spotkamy się przed wejściem. Tak też zrobił. Kiedy on parkował samochód, ja szłam powolnymi kroczkami z bólami brzucha (to chyba skurcze były) i odchodzącymi wodami płodowymi.
Spotkaliśmy się przed wejściem. Tu urwał mi się film. Drogi na oddział nie pamiętam. Kojarzę tylko ból i NieMęża trzymającego mnie za rękę. Kiedy weszliśmy na oddział nikogo tam nie było. Szłam wzdłuż korytarza szukając położnej lub chociaż salowej. Kiedy już doszłam do dyżurki zostałam podłączona do ktg. I to było najgorsze 15 min. Ból okrutny! W dodatku nie można było się ruszać! Kto to słyszał, żeby w XXI wieku nie było przenośnego ktg...
No ale wróćmy do opowieści. Po odłączeniu od maszyny, zaprowadzono mnie do sali porodowej i zbadano. Rozwarcie na 4 palce, a że byłam pierworódką dowiedziałam się, że nad ranem dopiero urodzę. Pokazano pokój i kazano chodzić. Rozłożyłam ubranka, przygotowałam rożek i czapeczkę. Byłam gotowa. Nie mogłam się już doczekać kiedy wezmę ją i przytulę. Powiem jej jak bardzo ją kocham i jak długo na nią czekałam...
Chwilę potem upadłam ziemię. Ból brzucha był tak silny, że nie byłam w stanie mówić, oddychać, o myśleniu nie wspomnę. Błagalnym wzrokiem popatrzyłam na NieMęża. Zrozumiał i poszedł po położną. Przeszliśmy do sali porodowej. Tam zostałam zbadana i okazało się, że widać już główkę! Pamiętam jak złączyłam nogi i powiedziałam, że bez znieczulenia nie rodzę! Położna wtedy powiedziała, że najgorsze już za mną. Teraz będziemy uczyć się przeć. Że co? Uczyć się przeć? Teraz? To mam uczyć się czy przeć? Te wszystkie pytania zadałam położnej, która nie wiedziała czy mówię poważnie czy żartuję. Mój NieMąż kiedy usłyszał, że to już wszedł do sali i powiedział, że zostaje (pomimo mojego zakazu- teraz cieszę się, że był tam ze mną). W tym momencie zadzwonił telefon. To był mój tata. W momencie kiedy ja próbowałam pomóc w przyjściu na świat Jadzi, mój NieMąż odbywał pogawędkę z moim tatą. W pewnej chwili położna powiedziała mi (a może krzyknęła), że źle pre i przyduszam dziecko. Nie wiedziałam wtedy co to znaczy. Nie rozumiałam. Zobaczyłam tylko jakąś maszynę podłączaną do mojego brzucha i usłyszałam słabe tętno. Nagle otrzeźwiałam. NieMąż chwycił mnie za rękę i wspólnie zaczęliśmy od początku. Tym razem poprawnie. Po chwili podbiegł ginekolog, który położył się mi na brzuch i zaczął go przyciskać. Nie czekając ani chwili dłużej puściłam dłoń NieMęża i zaczęłam go z całych sił szczypać po plecach. Nie chciałam żeby tak robił. Bałam się, że zrobi krzywdę Jej. Chwile później przyszła na świat Jadzia. Położyli mi ją na brzuchu i kiedy chciałam spojrzeć na nią usłyszałam prośbę położnej żebym nie patrzyła. Leżałam tak czując moje dziecko na brzuchu i patrząc na NieMęża. On patrzył mi głęboko w oczy, a ja jemu. Było cicho. Nie słyszałam płaczu ani nawet krzyku. Było przeraźliwie cicho. Pamiętam strach i ściskającą dłoń NieMęża. Ani ja ani NieMąż nie spojrzeliśmy. Staliśmy tak patrząc na siebie w bezruchu. W końcu poczułam ruch na brzuchu, a zaraz potem płacz. Dźwięk, na który czekałam. Zaraz potem spojrzałam. Leżała na moim brzuchu Ona. Leżała i płakała. Czułam jej ciepło. Była w końcu z nami. Była zdrowa i wtulała się we mnie. Po chwili zabrali ją do innego pokoju. Oczywiście NieMąż od razu ruszył za nimi i nie opuścił Jadzi na krok. Kiedy ją w końcu przytuliłam? Jak podłogi wyschły po umyciu. Nie wiem ile to trwało. Mam wrażenie, że wieczność. Leżałam sama na sali porodowej. Starej, brzydkiej i zaniedbanej. Leżałam i patrzyłam na drzwi zastanawiając się kiedy mi ją przyniosą.W końcu usłyszałam jakiś wózek i głos NieMęża. Weszli na sale, a położna podała mi Jadzie. Na jej twarzy widać było wysiłek jaki musiała włożyć ażebym wtedy mogła ją przytulić. Było cudownie. Pamiętam jak leżałam już w swojej sali na łóżku, Jadzia leżała w swoim "łóżeczku" a NieMąż siedział przy niej i głaszcząc ją po nosku patrzył z czułością, miłością i oddaniem. Byliśmy razem, w komplecie. Staliśmy się rodziną. Kochającą się rodziną.
O tym jak potoczyło się nasze życie po porodzie możecie przeczytać TU. Nie było łatwo. Mogę śmiało powiedzieć, że było cholernie trudno. Jednak kiedy przychodził wieczór i kładłam się koło niej na łóżku i patrzyłam jak zasypia z uśmiechem na twarzy czułam się szczęśliwa. I pomimo naszych problemów laktacyjnych, nie tolerowaniu wózka i pobudkach skoro świat powiem Wam, że był to przepiękny czas w moim życiu! Te wszystkie problemy, które pojawiły się na początku spowodowały, że kocham ją jeszcze mocniej. Dzięki Niej nauczyłam się wiele o sobie. Dzięki Niej poznałam prawdziwą miłość. Dzięki Niej chciałam być lepsza i przede wszystkim dla Niej byłam i nadal jestem w stanie zrobić wszystko! Kocham Cię Jadzia!
co mogę powiedzieć :* pięknie :)
OdpowiedzUsuńPoryczałam się!
OdpowiedzUsuńWszystkiego najlepszego Jadziu !
Bo dzieci zmieniają nas i nasze życie... na zawsze... :-). Wszystkiego najwspanialszego Jadziu!!!
OdpowiedzUsuń